Dane techniczne:
Moc ciągła wg specyfikacji 2x35W przy 8 omach i zniekształceniach harmonicznych poniżej 0,1%.
Lata produkcji: od 1987 do początku lat 90-tych
Musical Fidelity to firma wzlotów i upadków, a może raczej wzlotu i upadku. Sprzęt, który wypuszcza od kilkunastu lat, gra poprawnie, ale leniwie, nudno, bez życia. Za to wzmacniacze z przełomu lat 80-tych i 90-tych to zupełnie inna bajka – można liczyć na angażujące brzmienie. B1 to mniejszy brat słynnego A1, który grał w klasie A i zwykle kosztuje powyżej tysiąca zł. B1 gra w klasie AB, wyprodukowano go w kilku wersjach i posłużył jako baza innych udanych produktów MF (The Preamp i końcówka mocy Typhoon to właściwie B1 przekrojony na dwa kawałki).
Mój egzemplarz to najwygodniejsza wersja: ma gniazdo słuchawkowe odcinające głośniki i jest ono na przednim panelu (w niektórych wersjach było obok terminali głośnikowych). Wzmacniacz ma dobry przedwzmacniacz gramofonowy z obsługą wkładek MM i MC, wejście gramofonowe i aż 5 wejść liniowych. Podobnie jak A&R A60, jest to wzmacniacz typu slim, z pojedyńczą płytką, zasilany torroidem. Gniazda głośnikowe akceptują gołe przewody i „banany”, są solidne ale umieszczone dość ciasno. Gniazda źródeł to już na szczęście RCA. Front wzmacniacza jest minimalistyczny, znajdziemy na nim tylko włącznik sieciowy, gniazdo słuchawkowe przełączniki źródeł osobno dla odsłuchu i nagrywania oraz regulację głośności. Nie ma równoważnika, nie mówiąc już o regulacji tonów, jakby producent chciał powiedzieć: „Ten wzmacniacz ma brzmieć tak, jak brzmi, więc nie kombinuj”. Takie rozwiązanie jest jednak podyktowane dążeniem do jak najlepszej jakości dźwięku: każdy dodatkowy regulator to dłuższa ścieżka sygnału i więcej zakłóceń, dlatego niektóre wzmacniacze mają przełącznik „Direct”, który pomija regulacje. W MF nie ma co pomijać.
W odsłuchu MF B1 zaprezentował muzykę w sposób zgoła odmienny od pozostałych. Wzmacniacz jest melodyjny, nie gra sucho, ale jest bardzo żywiołowy, momentami wręcz agresywny. Separacja i klarowność instrumentów oraz wyraźne zarysowanie wokalu, świetne na Bat For Lashes i Black Sabbath, pomogły także na „Strange Highways” Dio. Ta płyta ewidentnie potrzebuje wzmacniacza z werwą, który przy tym wyostrzy wokal i gitary. Dio dosłownie użądlił i tak być powinno. Intensywność MF przeszkadzała za to w „Lust For Life”. Ilość dźwięków wydobytych przez wzmacniacz w górnych i średnich rejestrach (niektóre detale umknęły mi na dwóch poprzednich wzmacniaczach) dosłownie zakrzyczała bas. Nie znaczy to, że MF ma za mało basu, po prostu w niektórych materiałach ilość i intensywność przekazania góry i środka odwraca od niego uwagę.
MF B1 to wzmacniacz dla osób szukających angażującego sprzętu. Gra zywiołowo, z nerwem, zabrzmi świetnie z większością nagrań, usłyszymy rzeczy, które wcześniej umykały naszej uwadze, ale połączony z równie żywym odtwarzaczem i konturowymi kolumnami może być na dłuższą metę trochę męczący. Nie jest tak agresywny, jak na przykład Rotel, ale na pewno nie będzie przynudzał, w przeciwieństwie do nowszych produktów Musical Fidelity, od Elektry poczynając. Ze względu na energię i szybkość tego wzmacniacza spokojnie można go łączyć z otwartymi, nawet mulącymi kolumnami – powinien je zrównoważyć.